Kliknij tutaj --> 🌩️ śladami władcy pierścieni nowa zelandia

Władca Pierścieni – trylogia filmowa powstała w latach 2001-2003, wyreżyserowana przez Petera Jacksona. Niemal wszystkie sceny powstały w plenerach Nowej Zelandii. Składają się na nią trzy części: Drużyna Pierścienia Dwie Wieże Powrót Króla Reżyseria: Peter Jackson Scenariusz: Peter Jackson, Philippa Boyens, Fran Walsh Muzyka: Howard Shore Zdjęcia: Andrew Lesnie Dystrybucja Jak pamiętamy natomiast z filmowego „Władcy Pierścieni”, wiara półelfa zostanie zachwiana, gdy Jedyny Pierścień wpadnie w ręce księcia Isildura (w tej roli w serialu pojawi się Maxim Baldry), który przywłaszczy go sobie w następstwie ostatecznej bitwy Drugiej Ery. Nim do tego dojdzie, serial Amazona przedstawi zapewne Amazon i jego usługa Prime Video szykują się do swojej najważniejszej premiery tego roku, czyli „Władcy Pierścieni: Pierścieni Władzy”. W sieci pojawiła się nowa zapowiedź, która nawiasem mówiąc wcale nie powinna się tam znaleźć. Dołącz do Amazon Prime z tego linku, skorzystaj z promocji (30 dni za darmo) i kupuj taniej podczas pierwszego Amazon Prime Day […] Władca Pierścieni - powstaje nowy film z serii. Film "The Lord of the Rings: The War of Rohirrim" będzie rozgrywał się w świecie filmów Petera Jacksona, a także będzie pełnoprawnym anime. Jak czytamy w oficjalnym oświadczeniu twórców, reżyserem produkcji został Kenji Kamiyama. Sam film opowie natomiast o Helmowym Jarze, czyli Nowa Zelandia Wiele sekwencji klawiszy dla debiutancki sezon „Władcy Pierścieni: Pierścienie Mocy” kręcono na Wyspie Północnej, jednej z dwóch głównych wysp Nowej Zelandii. Prawie dwie trzecie kręcenia pierwszego sezonu miało podobno miejsce w studiach filmowych, podczas gdy pozostała część została nakręcona w plenerze. Site De Rencontre A Ile Maurice. W czasie podróży po Nowej Zelandii zachwycamy się głównie naturą - archipelag uchodzi za jeden z ostatnich rezerwatów przyrody. Tym razem zaglądamy też do miast. 1. CHRISTCHURCH Drugie co do wielkości miasto Nowej Zelandii, pełne zabytków i uroczych parków. Tutaj znajduje się ogród botaniczny założony w 1863 r. Koniecznie wybierzcie się na New Regent Street – jedyną prawdziwą ulicę zakupową w kraju. Uwaga, miasto nawiedzają trzęsienia ziemi. 2. GÓRA COOKA To najwyższy szczyt Nowej Zelandii (3724 m zwany także Aoraki. Można go zdobyć tylko w asyście lokalnego przewodnika. Najlepszy punkt wypadowy i widokowy to schronisko Mueller Hut. 3. QUEENSTOWN To światowa stolica adrenaliny. Lista ekstremalnych atrakcji, z których można skorzystać, jest długa. Od raftingu, przez skok ze spadochronem, po skok na bungee i wiele innych. Najlepszy punkt widokowy to taras, na który można się dostać kolejką górską – The Skyline Gondola. Peter Jackson wybrał to miejsce do ekranizacji książek Tolkiena. Dzięki Władcy Pierścieni Queenstown przeżywa turystyczny boom. 4. MILFORD SOUND Najbardziej deszczowe miejsce na ziemi. To tu Nowa Zelandia może pochwalić się fi ordami. Warto wybrać się w rejs statkiem Lady of the Sounds. Oprócz wygrzewających się na skałach fok, skaczących w wodzie delfinów można tu także zobaczyć wieloryby i pingwiny. To też królestwo ptaków, w tym papug kea. 5. PUNAKAIKI Jedna z najładniejszych nadmorskich dróg. Największym magnesem na turystów są Pancake Rocks, czyli skały naleśnikowe. I faktycznie wyglądają jak ułożone piętrowo naleśniki. To z nich rozpościera się piękny widok na Morze Tasmana. 6. KAIKOURA Tu rozegrało się jedno z najciekawszych wydarzeń w dziejach ufologii. W 1978 r. piloci samolotu zobaczyli na niebie świetlne punkty. W kolejny lot zabrali na pokład filmowców, którzy podobno nakręcili UFO. O miejscu zrobiło się głośno i chociaż dziś nie ma śladu po kosmitach, turyści przybywają tutaj oglądać foki i ptaki. 7. LODOWIEC FOXA Lodowiec w Parku Narodowym Westland na zachodnim wybrzeżu Wyspy Południowej. Można go zobaczyć z lotu ptaka. Turystom oferowane są loty helikopterem (ok. 600 zł). Tańszą opcją jest trekking. 8. DUNEDIN Miasto z najbardziej stromą ulicą świata – Baldwin Street – i browarem Speight’s. Nasz ekspert: Tomasz Wesecki fot. Podczas zwiedzania 🙂 Nowa Zelandia to kraj, który od dawna był na naszej liście państw, o których marzymy i do którego planowaliśmy dotrzeć w podróży dookoła świata. Kraj kiwi, maori, czy kraina władcy pierścieni pobudza zmysły, chęci poznania, eksplorowania, doświadczenia i ma do zaoferowania wiele. Nowa Zelandia położona jest na dwóch głównych wyspach: północnej i południowej. Mimo tego, że stanowią jeden kraj to północ bardzo różni się od południa. Na znaczące różnice wpływa klimat, a co za tym idzie inna temperatura, fauna, flora, krajobraz i nastroje mieszkańców. Zdecydowanie warto zobaczyć obie wyspy, bo każda z nich oferuję coś innego, nietypowego, czego nie widzieliśmy w innych krajach. Pokuszę się na stwierdzenie, że Nowa Zelandia to kraj, w którym natura postanowiła zamieścić swoją esencję. Pisząc esencja natury mam na myśli wysokie, surowe góry, zielone pagórki, krystalicznie czyste jeziora, w których odbija się błękit nieba, liczne potoki, strumienie i wodospady, zielone lasy deszczowe, wulkany i księżycowy krajobraz, gejzery i buchająca z nich para niczym z piekła rodem. Do tego błękit oceanu, szerokie plaże do wyboru do koloru, nietuzinkowa fauna i flora, z wielkimi, starymi jak świat paprotkami, kolorowe papugi i ukryte w czeluściach lasu nieloty – kiwi. Fiordy, doliny, łąki, pola, lodowce i wszystko to co zapiera dech w piersiach i przypomina nam o tym jak wielka i potężna jest Ziemia, a jak mali jesteśmy my. Nie sposób jest opisać miejsca, które kryje w sobie Nowa Zelandia. Oczywiście część z nich jest bardziej znanych i rozsławionych, przez turystykę i nic w tym dziwnego. Nie wiem czy znam osobę, która nie chciałaby zobaczyć Nowej Zelandii. Jednak oprócz tych folderowych miejsc, kraj kiwi skrywa dużo więcej fenomenalnych zakamarków, które nie doczekały się specjalnej nazwy, ani infrastruktury turystycznej ułatwiającej dostęp do nich i dzięki temu w tym kraju możesz poczuć jak smakuje natura. Same jeziora, które większość turystów zna i odwiedza, mają tak długa linię brzegową, że oprócz punktów widokowych stworzonych głównie dla turystów jest setka innych miejsc (nad tym samym jeziorem), gdzie nie spotka się żywej duszy. fot. Zwyczane widoki z NZ 🙂 Utarło się, że wyspa południowa Nowej Zelandii jest numerem jeden. Powodem jest mniejsza liczba zamieszkującej ludności, spektakularne, wysokie góry, fiordy i fakt, że wyspa jest ‘bardziej dzika’. Czy po odwiedzeniu obu wysp mogę się pod tym podpisać?- Tak. Dla mnie wyspa południowa jest zdecydowanym numerem jeden. Nasz pobyt w Nowej Zelandii wypadł w okresie tamtejszej jesieni więc temperatury nas nie rozpieszczały. Domyślam się, że w okresie lata można jeszcze bardziej cieszyć się pięknem wyspy, jednak kolorowa jesień też jest piękna, a pierwsza wizyta w kraju kiwi nie musi być tą ostatnią. Nasza podróż po Nowej Zelandii trwała ponad 2 miesiące. W Christchurch kupiliśmy duży samochód, który służył nam za dom, rzecz jasna- środek transportu i schronienie przed deszczem i zimnem, którego było całkiem dużo. Jak i gdzie kupić samochód oraz informacje praktyczne o podróżowaniu po Nowej Zelandii znajdziecie tutaj. W tym poście chcielibyśmy podzielić się niesamowitymi widokami i krótkim opisem miejsc, które odwiedziliśmy podczas naszego pobytu w kraju kiwi. Co warto zobaczyć na wyspie południowej Nowej Zelandii? Nasza trasa śladami kiwi Christchurch Christchurch to największe miasto na wyspie południowej i jedno z głównych miast, gdzie odwiedzający zaczynają swoją przygodę ze względu na obecność lotniska, dobrą infrastrukturę turystyczną i dostępność do wielu produktów takich jak sprzęt turystyczny, czy dobrze wyposażone supermarkety, gdzie można zrobić zapasy żywności ( jeśli masz samochód). Lepiej wyposażyć się w suche jedzenie właśnie tam, niż kupować je w małych miejscowościach, gdzie ceny są wygórowane, a o promocjach nawet nie ma co marzyć. Nie ma się co oszukiwać, że nowozelandzkie miasta, nie są tym, co przyciąga tutaj turystów z całego świata. W konfrontacji z innymi miejscami w kraju kiwi, wypadają one nieco marnie. Christchurch w porze jesiennej jest potwierdzeniem tego, że najlepiej załatwić tam to, co załatwione być musi i ruszać w drogę. Takie wrażenie zostało nam po spędzeniu tam 2 dni na szukaniu samochodu i przygotowaniu się do dalszej podróży. Znając życie po dłuższym czasie miasto odkryłoby przed nami ciekawe zakątki i zakamarki. Jednak, żeby poczuć atmosferę niektórych miast trzeba dać im trochę czasu- a my postanowiliśmy, że nie tym razem. Są na świecie takie miasta jak Melbourne, Praga czy Rzym, gdzie po pierwszym dniu wiesz, że chcesz więcej i więcej. A są takie jak Christchurch, gdzie po paru godzinach wiesz, że możesz już jechać dalej. Miasto miastem, ale my mieliśmy to szczęście, że na końcu świata mieliśmy przyjemność spotkać naszych rodaków i spędzić z nimi 2 przyjemne wieczory z polską i nowozelandzką kuchnią, opowieściami zza oceanu i doborowym towarzystwie. Dziękujemy jeszcze raz za gościnę, czas i rozmowy do rana! Podsumowując Christchurch ukazało nam się jako zimne, smutne miasto, z którego chcieliśmy szybko wyjechać. Nie zwiedzaliśmy, nie dociekaliśmy, nie daliśmy mu szansy. Tak więc kupiliśmy samochód i daliśmy nogę. Jezioro Tekapo Turkusowe jezioro z kapliczką u boku. Głęboki kolor, góry na horyzoncie i urocza kapliczka z widokiem na to cudo tworzą niepowtarzalny klimat żeby się tam zatrzymać. Oczywiście jezioro Taupo nie kończy się na punkcie widokowym obok kaplicy. Linia brzegowa jest długa. Można zostawić samochód na jednym z kilku parkingów i udać się na długi spacer. fot. kapliczka nad jeziorem Tekapo fot. Jezioro Tekapo fot. Jezioro Tekapo Jezioro Pukaki + Glentanner Jezioro Pukaki to sławne jezioro, nad którym przy odpowiedniej widoczności rozpościera się widok na Mt Cook. Tak jak w przypadku pierwszego jeziora, linia brzegowa Pukaki jest długa, a miejsc z widokami, które zapierają dech w piersiach mnóstwo. Na jednym z brzegów znajduję się darmowy parking, gdzie można spędzić noc, a rano obudzić się w bajkowej scenerii. Wzdłuż zachodniego brzegu jeziora prowadzi droga, która wiedzie przez Glentanner do Mt Cook Village. Przy bezchmurnej pogodzie błękit nieba odbija się w tafli jeziora, dookoła góry, krystaliczne potoki i wodospady. Przy gorszej pogodzie widoki są nieco mniej zachwycające, ale nadal można podziwiać dzieło natury i czuć jej ogrom wokół. Obok jeziora znajdują się ławeczki, które zapraszają na chwile relaksu, a całkiem niedaleko kawiarenka, która jeszcze bardziej zaprasza do kupienia kawy. Nie daliśmy się długo prosić i przyjęliśmy zaproszenia. fot. Jezioro Pukaki fot. Kawa nad jeziorem Pukaki Mt Cook Village + Muller Lake + Hooker Lake Mt Cook Village to mała mieścinka, baza wypadowa na konkretne trekkingi dla zaawansowanych i mniej zaawansowanych. W sercu osady znajduję się oczywiście zaplecze noclegowe dla turystów i wspinaczy, parę budynków technicznych, przyjemna urządzona w starym stylu kawiarenka z tarasem widokowym, a oprócz tego dookoła góry, doliny, wodospady, potoki i owiana sławą góra Cooka. Bez dwóch zdań jest to miejsce dla miłośników gór, trekkingów, długich spacerów, wspinaczy i wszystkich tych, którzy kochają obcować z naturą. Oczywiście nawet poza sezonem turystów tam nie brakuje. Jednak nie jest to miejsce gdzie ustawiasz się w kolejce, żeby zrobić zdjęcie. Po drodze mija się innych turystów, ale sami lokalnymi nie jesteśmy więc nie ma się co dziwić, że prawie każdy kto do Nowej Zelandii przyjedzie to najprawdopodobniej to miejsce odwiedzi. Z wioski do Hooker Lake prowadzi Hooker Valley Track. Szlak jest łatwy- to tak jak dłuższy spacer w pięknej scenerii, lekko ponad 5 km w jedną stronę. Na końcu dochodzi się do jeziora Hooker, a za nim już tylko śnieg, lodowce i Mt Cook. Na samym początku na szlaku znajduję się jezioro Muller, które można podziwiać z wiszącego mostu. Miejsce zdecydowanie polecamy ! Sam dojazd tam to radość dla oczu. Oprócz tego klimatyczna wioska, rwące rzeki, mosty i góry to coś pięknego. Góry Cooka nie zdobyliśmy, i zdobyć nie próbowaliśmy, ale to zawsze dobry powód, żeby tam wrócić i zobaczyć jak wygląda to wszystko z innej perspektywy, nieco wyższej. fot. Jezioro Muller fot. Jezioro Muller fot. Jezioro Hooker fot. Hooker Valley Treck Wanaka Lake + Hawea Lake + Roy’s Peak Kolejne jezioro i kolejne warte uwagi, stworzone do podziwiania. Główną bazą turystyczną jest miejscowość Wanaka. Typowo kurortowe miasteczko, oferujące mnóstwo sposobów na aktywne spędzenie czasu w okolicy. Mimo tego, że turyści tam byli to panująca atmosfera pozwalała cieszyć się pięknem tego miejsca. W ciepły, jesienny dzień – niebieski kolor wody oraz kolorowe drzewa zachęcają do tego żeby zatrzymać się tam i czerpać dobrą energię z tego miejsca. To właśnie na jeziorze Wanaka rośnie samotne drzewo, które samotne jest tylko z nazwy. Co prawda rośnie samo, ale stało się ono jednym z ulubionych drzew przez odwiedzających. Codziennie mnóstwo ludzi uwiecznia je w swoich aparatach i trzeba przyznać, że wybrało sobie całkiem ładną lokalizację. Tak więc zdjęcie z samotnym drzewem mam i ja. fot. Jezioro Wanaka fot. Nad jeziorem Wanaka W sąsiedztwie Wanaka znajduję się drugie jezioro, nieco mniej turystyczne. Trzeba przyznać, że poziomem atrakcyjności nie odstaje od pierwszego. Wzdłuż jego zachodniego brzegu prowadzi główna droga, więc widoki można podziwiać zza szyby samochodu. Jezioro Hawea, bo taka jest jego nazwa podobało nam się nawet bardziej. Może ze względu na znikome zainteresowanie w tym czasie przez innych turystów, a może natura tam bardziej do nas przemówiła. Nie musze chyba pisać, że to idealne miejsce na piknik, ponieważ w Nowej Zelandii jest ich na pęczki. Tak czy inaczej było to perfekcyjne miejsce na kawę, więc nie odmawialiśmy sobie tej przyjemności. Czarna ambrozja w doborowym towarzystwie z przepięknymi widokami smakuje jeszcze lepiej . Droga wzdłuż Jeziora Hawea, po jakimś czasie łączy się z wschodnim wybrzeżem Wanaka. Znajduję się tam punkt widokowy, z którego można podziwiać drugą stronę tego cudu natury, gdzie jest nieco spokojniej. fot. Jezioro Wanaka Oprócz tych spektakularnych jezior w okolicy znajduję się szczyt: Roy’s Peak, który kusi piechurów, do wdrapania się na jego zbocza. Na górę prowadzi dość stromy szlak, który pot wyciska, nawet jesienią. Trekking tam nie należy do niedzielnych spacerów, ale do wspinaczki sporo mu brakuje. Łączny czas pokonania szlaku w dwie strony to około 5 lub 6 h. Zależy to głównie od szybkości wchodzenia i kondycji. Widoki z góry są cudowne! Z jeziora wyrastają zielone pagóry, na dole widać stada pasących się owiec, miasteczko Wanaka oraz pola dookoła. Mi osobiście przypominało to trochę norweskie lofoty, chociaż muszę przyznać, że dla mnie są one nadal w czołówce i wygrywają w tym rankingu piękna natury. fot. Roy´s Peak Trail fot. Roy´s Peak Trail fot. Roys Pea´k Trail fot. Roy´s Peak Trail fot. Roy´s Peak Trail fot. Roy´s Peak Trail Wakatipu Lake+ Queenstown Queenstown – mekka dla miłośników sportów extremalnych, snowboardzistów, narciarzy, imprezowiczów, nocnych marków, ludzi lubiących ruch, aktywność, nocne życie, góry i kozackie hamburgery. fot. Jezioro Wakatipu Witamy w Queenstown! To najbardziej znane miasto na wyspie południowej i cieszące się najlepszą renomą. Nic w tym dziwnego. Ze swoim położeniem trafiło w dziesiątkę! Jezioro, góry idealne do uprawiania zimowych sportów, dobra dostępność komunikacyjna i atmosfera, która sprawia, że to miasto żyje! Nie brakuje tam oczywiście fancy knajpek, kolorowych sklepów z odzieżą outdoorową i wachlarzu możliwości spędzenia czasu wolnego: lot helikopterem, raffting, bungee jumping, paralotnie, spadochrony i wszystko to co adrenalinkę podnosi. Oprócz usług związanych ze sportami extrealnymi Queenstown dba również o nasze żołądki. Może nie tyle o żołądki, co o kubki smakowe. Witryny kawiarenek, piekarni i restauracji zachęcają, a sława jednej z nich obiegła cały świat, a wiedzą o tym zwłaszcza fani hamburgerów. Ferburger bo tak nazywa się knajpa to legenda, która zwabia na koniec świata wszystkich tych, którzy poddają się swojej miłości do tych przysmaków. Nie daliśmy się długo prosić, jeszcze przed wjazdem do miasta nasz GPS wiedział, gdzie znajduje się owa knajpa. Czekaliśmy tylko na dobry moment, kiedy głód powie tak. Nie zwlekając ustawiliśmy się grzecznie w kolejce. Na szczęście obsługa działa bardzo sprawnie, bo chętnych na hambuksa nie brakuje. Obawiałam się trochę, że reklama zrobiła swoje i mogą nie sprostać oczekiwaniom, które były duże. Ale nie zawiedli ! To był przekozacki hamburger z frytkami! Ja wzięłam standard z wołowinką w normalnych rozmiarze, ale Kaja i Paweł polecieli po bandzie i zamówili XL ! To było coś! Po takim obiadku nawet deser nie wchodził w grę. Co do cen wypasiony XL kosztował NZD, a zwyczajny 13 NZD. Ten obiad do najtańszych nie należał, ale na pewno zaliczał się do tych najlepszych. fot. Ferburger, Queenstown fot. Ferburger, Queenstown fot. Ferburger, Queenstown Glenorchy + Paradise Do Glenorchy dojechaliśmy późnym wieczorem. Mieliśmy nadzieje na kemping i prysznic, prowadzeni przez aplikację WikiCamps. Niestety – było po sezonie, a tym samym kemping był nieczynny. Cóż darmowe rozbicie namiotu się nie udało, to może jakiś płatny nocleg? Niestety nic w promieniu rozsądnego dojazdu. Może tanie hostele? Hotele owszem, ale żeby tanie? Temperatura spadała poniżej zera więc chcąc mieć komfort dnia następnego i nie obudzić się jako sopel lodu postanowiliśmy zapłacić za najtańszą możliwą opcję. Były to domki dla backpakersów, które temperaturą nie grzeszyły, ale po odkręceniu grzejnika na maxa źle nie było. Ok 35$/os. Rano dobry start z kawą i jajkami na bekonie i można było rozpocząć mroźny, słoneczny poranek z uśmiechem na ustach. fot. Jezioro Glenorchy fot. Glenorchy fot. Jezioro Glenorchy Przyznam, że to miejsce, jezioro Glenorchy, drogi tam, a na koniec wioska, która nazywa się Paradise to jedne z miejsc, które zrobiły na mnie duże wrażenie. Czułam radość z samego przebywania tam. Tafla spokojnego, turkusowego jeziora odbijała szczyty gór. Oprócz nas nie było tam żywego ducha! Tylko my, natura, zimny poranek i wszechogarniający spokój. Nic dziwnego, że kręcili tutaj sceny z władcy pierścieni. Sama bym wybrała to miejsce, jako jedno z top. Niedaleko Glenorchy znajduję się wioska Paradise. To dopiero była sielanka. Idealne słowo, które opisuje to miejsce to Eden, kraina mlekiem i miodem płynąca, idylla albo po prostu raj. Ja czułam się jakbym przeniosła się do Pana Tadeusza i znajdowała się w Soplicowie z mojej wyobraźni. Może moja wyobraźnia pobiegła trochę za daleko ale z ręką na sercu nazwa raj jest jak najbardziej adekwatna to tego miejsca. fot. Miejscowość Paradise fot. Okolice miejscowości Paradise fot. Miejscowość Paradise Fiordland National Park Droga wiodąca od Jeziora Te Anau do Milford Sounds jest absolutnie godna poświęcenia czasu i uwagi. Mało ludzi, dużo gór i natury. Sama droga jest urzekająca. Wzdłuż trasy jest mnóstwo punktów widokowych, a oprócz tego wiele miejsc, gdzie można zacząć dłuższy lub krótszy trekking prowadzący do ciekawych miejsc. Nie trzeba się zatrzymywać w każdym, ale poświęcenie czasu na kilka z nich na pewno nie będzie czasem straconym. Naszym celem było Milford Sounds. Po drodze zatrzymywaliśmy się żeby podziwiać widoki i rozprostować kości. Ten region oferują lasy deszczowe, rwące rzeki, jeziora, góry, wodospady. A wszystko to skompresowane na stosunkowo małej powierzchni. fot. Mirror Lakes fot. Mirror Lakes fot. Chasm fot. Widoki podczas drogi przez Fjordland Milford Sounds można zwiedzić na parę sposobów, pieszo, kajakiem, czy statkiem. Pieszy trekking trzeba rezerwować z wyprzedzeniem. W zależności od sezonu chętnych jest mniej i więcej, ale zawsze są. Link do rezerwacji: . Co do kajaka, to latem na pewno jest cudnie. Przyznam, że jesienią nie widziałam żadnego śmiałka, ale może i jest opcja. Trzecia alternatywa to statek. Opcja statek sam w sobie, ale statek wraz z lunchem. My wybraliśmy statek + lunch, bo akurat o godzinie o której byliśmy na miejscu był z lunchem wiem czemu nie? Cena nie różniła się więc tyle dobrego. Bilety kosztują od 80 do 90 NZD. O tyle o ile droga na Milford Sounds zwalała z nóg, o tyle sam rejs nas na kolana nie położył. Oczywiście było ładnie, były małe foki, były wodospady i fiordy rzecz jasna. Ale spędzając sporo czasu w Norwegii co nie co się już widziało i szczerze mówiąc po zobaczeniu lofotów, rejs po Milford Sounds jesienią nie należał do tych łaaaaaaał! Nie poleciłabym tego rejsu, zwłaszcza że bilet wcale tani nie był. Chylę czoła jednak lunchowi. Było naprawdę smacznie i do wyboru do koloru: owoce morza, mięsko, różności azjatyckie,owoce, kawa, herbata, a na koniec nawet lody. Podsumowując Milford Sounds było bardzo ładne i nie chcę dawać krzywdzącej opinii. Jednak myślę, że trekking tam byłby dużo lepszą opcją! Trzeba tylko pamiętać o rezerwacji. Dzięki temu, na szlaku nie ma tłumów i Nowozelandczycy mogą kontrolować ruch turystyczny, tak aby ludzie nie zadeptali tego co piękne. fot. Milford Sound fot. Milford Sound fot. Milford Sound Bluff + Slope Point Oba te miejsca uchodzą za koniec świata. Nowa Zelandia już jest dla nas końcem świata, a tu jeszcze koniec świata na końcu świata! Pewnie, że chcieliśmy tam pojechać. Mimo wielu negatywnych opinii o Bluff, że nic tam nie ma, czuć w powietrzu zapach ryb i ogólnie nic specjalnego- pojechaliśmy to sprawdzić. Okazało się, że rzeczywiście śmierdzi rybami, mocno wieje, klimat raczej depresyjny, widoki mocno zwyczajne, a na końcu stoi żółty drogowskaz. Nie polecam. Jak dla mnie szkoda kilometrów. fot. Bluff fot. Bluff Drugim końcem świata, czyli punktem wysuniętym najbardziej na południe ( nie wliczając Stewart Island) jest Slope Point. Tam widoczki już pierwsza klasa. Droga asfaltowa zamienia się w szutrową, dookoła łąki, owce i błękit oceanu! Slope Point zasługuje na odwiedziny i na pewno kilometrów nie szkoda. My koniec świata widzieliśmy tylko z daleka. Niestety w tamtym czasie coś na drodze nie wydarzyło i zamknęli dojazd na każdy możliwy sposób więc pocałowaliśmy klamkę. Tak więc Bluff- nie, Slope Point- tak. Po drodze z Milford Sounds do Bluff mija się jedno z większych miast Invercargill. Miejsce dość smutne, bez oznak radości życia, dotknięte przemysłem morskim, rybami i lekką depresją. Gówna ulica z pamiątkami oczywiście była, nawet Starbucks więc ludzie tam żyją. Na dłuższą chwilę nie polecam. Dunedin+ Katiki Point + Moeraki Dunedin specjalnie nie zwiedzaliśmy. Miasto wyglądało jednak przyjaźniej niż Invercargill. Obierając kurs na Pack’n’Save ( supermarket) rzucił nam się w oczy wielki napis Cudburry World. Nie muszę chyba pisać, gdzie znaleźliśmy się 5 minut później? Do muzeum czekolady nie wchodziliśmy, ale do sklepu i kawiarni owszem ! Ta kawa z czekoladą made my day! To była przepyszna mocha z kokosową czekoladą coś pięknego. Takie niespodzianki rano lubię! fot. Fabryka czekolady Catbury Land fot. Kafajka w fabryce czekolady Catbury Land Z naładowanymi bateriami pojechaliśmy dalej zobaczyć foki i pingwiny. Celem było Katiki Point. Miejsce urodziwe, droga sielska, tylko dlaczego znowu było zamknięte? Tym razem droga na Pinguin Lookout była nieczynna. Pożegnaliśmy się więc tutaj z pingwinami, ale za to foczki i lwy morskie były. Jestem fanem podglądania dzikich zwierząt w ich naturalnym środowisku. Lwy morskie leniwie leżały i śmierdziały, a foczki bawiły się w wodzie, albo leniły się na słońcu. fot. Droga na Katiki Point fot. Katiki Point fot. Katiki Point fot. Katiki Point fot. Katiki Point Po drodze na północ mijaliśmy Moeraki, czyli okrągłe kamienie na plaży i w morzu. Zboczyliśmy z trasy żeby je zobaczyć i tak jak myśleliśmy nic specjalnego. Parę kamieni, mnóstwo chińczyków i tyle. Jak ktoś ma ochotę na spacer po plaży to jak najbardziej. Jak ktoś jedzie tutaj specjalnie po to, żeby zobaczyć te kule to nie warto. Na trasie mijaliśmy kolejne miasteczko, gdzie można spotkać kolonie pingwinów. Miasto nazywa się Omaru i pingwiny faktycznie są ale my nie mieliśmy szansy zobaczyć ich tutaj z bliska. Za to śmierdzące lwy morskie owszem. Widzieliśmy je na tyle blisko, że mogliśmy je poczuć. fot. Moeraki Arthur Pass To jedno z najpiękniejszych i najzimniejszych miejsc na Wyspie Południowej. Można tutaj zobaczyć kiwi, który ma swoje siedliska w tych okolicach. My widzieliśmy tylko znak, że kiwi tu występuję i na tym koniec. Kiwi jest trudno uchwytną zdobyczą. Zazwyczaj w dzień śpi a uaktywnia się nocą. fot. Arthur Pass Nie tracąc nadziei na spotkanie, udaliśmy się w treka. Treking w góry o tej porze roku nie należał do łatwych zadań, ze względu na śnieg, lód i śliską powierzchnię. Trochę adrenalinki po drodze i udało się wejść na szczyt. Widoki na masywne, ośnieżone szczyty i wąską przełęcz są bezcenne. Na górze znajduję się schronisko, a raczej budka gdzie można odpocząć itp. Nie był to sezon więc nikogo tam nie było, a ściany odbijały echo, ale miejsce w sam raz żeby uchronić się przed wiatrem i zjeść lunch. Czas trwania treka jest zależny od sezonu i trasy. My kempingowaliśmy około 2 h drogi od wejścia na szlak. Rano spokojnie dojechaliśmy do miejsca, napiliśmy się kawy i około 12 zaczęliśmy trekking. Zdążyliśmy wejść, zejść i podziwiać widoki z góry. W naszym przypadku, gdzie szlak był pokryty śniegiem i lodem rozsądnie było zejść przed zachodem Słońca, i tak też zrobiliśmy. Jeden dzień na dojazd tam z darmowego kempingu, trek, i oddalenie się w miejsce kolejnego darmowego miejsca do kempingowania wystarczy. Oczywiście jeżeli ktoś chciałby spędzić tutaj więcej dni na piesze treki w górach na pewno by się tutaj nie nudził. To miejsce to zdecydowane 10/10. fot. Nocleg przed Arthur Pass fot. Arthur Pass fot. Arthur Pass fot. Arthur Pass fot. Arthur Pass fot. Arthur Pass fot. Arthur Pass Abel Tasman National Park Do Parku udaliśmy się w celu trekkingu wzdłuż wybrzeża. Przeznaczyliśmy na ten trekking jeden dzień. Szlak jest bardzo długi i dobrze jest podzielić go na 2 dni. My spacer zaczęliśmy w miejscu Abel Tasman National Park Carpark. Jeżeli zdecydujecie się na jeden dzień trekkingu, to niestety trzeba wrócić ta samą trasą na parking. Jeżeli wybieracie opcję z noclegiem to wcześniej trzeba zarezerwować nocleg na trasie. Przykładowo 30 km od miejsca startu znajduje się Awaroa Camp site . Tam można spędzić noc i nad ranem ruszyć dalej. My nie korzystaliśmy z noclegu i w punkcie Yellow Point, który jest oddalony 7,5 km od parkingu zawróciliśmy. Był to przyjemny, długi spacer wzdłuż wybrzeża przez ‘paprotkową’ dżunglę. Po drodze szczególnie podobała nam się spokojna plaża przy Apple Bay i nietuzinkowa dla nas flora. Czy ten szlak ma coś wspólnego z achami i ochami? Nie do końca… Nie możemy powiedzieć, że nie warto tam jechać, bo na pewno warto. Jednak to miejsce nie zrobiło na nas super wrażenia. Chyba jednak wolimy góry … fot. Apple Bay fot. Apple Bay fot. Abel Tasman National Park fot. Abel Tasman National Park fot. Abel Tasman National Park fot. Abel Tasman National Park Naszą przygodę z południową wyspą zakończyliśmy w Picton. Przyjemna mieścinka otoczona górami, gdzie czeka się na opuszczenie wyspy południowej promem. Przepłynięcie Cieśniny Cooka z Picton do Wellington zajmuje około 3 godzin. Można wybrać firmę Interislander lub Bluebridge. Jeżeli nie bookujemy biletu z własną kabiną to nie ma to większego znaczenia, którą firmę wybierzemy. Ceny są podobne. Główna różnica pomiędzy kosztami za bilet dotyczy pory rejsu- dzienne są droższe od nocnych. Za dnia możemy podziwiać piękne widoki, jednak wtedy trzeba zapłacić nieco więcej za bilet. W nocy nie widać nic, ale bilety są tańsze. Prom pływa około 5 razy dziennie zależy od sezonu. Bilety można kupić on-line. My bookowaliśmy je z małym wyprzedzeniem około 4 dni i nie było problemu z wolnymi miejscami, nawet w dniu wyjazdu ( maj, poza wysokim sezonem). Cena za osobę to około 60 NZD. Z samochodem jest drożej adekwatnie co do wielkości auta. My za 3 osoby z samochodem Honda Odyssey zapłaciliśmy około 290 NZD. Jeżeli chcesz dowiedzieć się więcej o Nowej Zelandii zajrzyć do innych wpisów: JACHTOSTOP NOWA ZELANDIA NOWA ZELANDIA – INFORMACJE PRAKTYCZNE NOWA ZELANDIA- CO WARTO ZOBACZYĆ NA WYSPIE PÓŁNOCNEJ Picton – Wellington – Egmont NP – Waitomo Caves – Auckland – Okura – Snells Beach – Devonport – Auckland – Osaka – Seul – Frankfurt – Katowice Po przypłynięciu do Wellington postanawiamy udać się na niewielkie wzniesienie w centrum miasta – Mount Victoria (196 mnpm), z którego roztacza się fantastyczna panorama. Poprzednim razem lało, więc odpuściliśmy sobie ten punkt podróży, tym razem jest słonecznie i bezwietrznie, w dodatku bardzo ciepło. Widoki rzeczywiście są wspaniałe – podziwiamy lądujące i startujące z lotniska samoloty oraz statki wpływające i wypływające z portu. Co ciekawe spotykamy też polską wycieczkę, która wysypała się właśnie z autokaru. W zachodzącym słońcu opuszczamy stolicę Nowej Zelandii i kierując się na północ, już po zmroku docieramy do bezpłatnego DOCowskiego kampingu Waikawa położonego u stóp Tararua Forest Park. Rano ruszamy w dalszą drogę, kierując się do Parku Narodowego Egmont, który swoim obszarem obejmuje niezwykle symetryczny stożek wulkaniczny Mt Taranaki (2518 mnpm). Z Inglewood odbijamy w lewo do znajdującego się na zboczach krateru parkingu z punktem obsługi turystów, gdzie zasięgamy języka o możliwościach zdobycia góry. Okazuje się że mimo zalegającego cały rok śniegu w kraterze, w marcu, można bez żadnego dodatkowego wyposażenia wejść na szczyt. Krótka decyzja i postanawiamy w następnym dniu zaatakować wulkan. W tym celu jedziemy do miasta, by kupić szturm żarcie i wracamy na parking pod Mt Taranaki gdzie wraz z grupą innych turystów udajemy się na spoczynek w swoich samochodach. Jeszcze grubo przed świtem wyruszamy z Visitor Center (952 mnpm). Przez pierwszą godzinę idziemy dość szeroką drogą, aż do Tahurangi Lodge (1492 mnpm), prywatnego schroniska, niedostępnego dla zwykłych turystów. Tutaj zastaje nas wspaniały wschód słońca i tutaj też zatrzymujemy się na śniadanie. Następnie już wąską ścieżką podchodzimy pod żleb, który pokonujemy dość długimi, drewnianymi schodami. Teraz zaczyna się najgorszy fragment – niezwykle stromym i sypkim piargiem pokrytym drobnym żwirkiem wulkanicznym podchodzi się pod wybitny grzbiet skalny zwany Lizard (2314 mnpm), który prowadzi do wejścia krateru. Bardzo przydają się tutaj kijki, których niestety nie mamy, także nasze podejście wygląda tak – 3 kroki w górę i 1 w dół zjazd po piargu. W tym miejscu odnotowano najwięcej wypadków śmiertelnych, co prawda zimą, niemniej trzeba tu nawet latem bardzo uważać. Wreszcie osiągamy krater, w którym zalega całkiem sporo śniegu. Stąd już ostatnie 200 metrów lekkiej wspinaczki po skałach i stajemy na szczycie, z którego roztacza się fenomenalny widok. Wokół wulkanu jakby narysowany cyrklem rośnie las deszczowy. Widać Morze Tasmana i wulkany Tongariro, Ruapehu i Ngauruhoe. Godzinkę spędzamy na szczycie i gdy zaczyna się robić nieco tłoczno rozpoczynamy wędrówkę tą samą drogą w dół. Po 8 godzinach od wyruszenia w górę jesteśmy z powrotem na parkingu, a późnym popołudniem w okolicy Mokau biwakujemy na dziko wprost na plaży z widokiem na… Mt Taranaki. Tutaj z radia dowiadujemy się o kolejnym kataklizmie, który tym razem dotknął Japonię, w której przecież mamy przesiadkę na lotnisku w Osace. Póki co postanawiamy nie martwić się na zapas i wieczór spędzamy na kąpieli w morzu i wylegiwaniu się na czarnej, wulkanicznej plaży, które są charakterystyczne dla tej części wyspy. Rano wstajemy dość wcześnie i jedziemy do ostatniego zaplanowanego punktu naszej wyprawy – do jaskiń Waitomo, których łączna ilość wynosi około 300. My postanowiliśmy zwiedzić 3 ogólnodostępne, tzn. Glowworms Caves, Ruakuri Cave i Aranui Cave, kupione w pakiecie promocyjnym za 89 NZD od osoby. Zaczęliśmy od odkrytej w 1910 roku Aranui Cave, suchej jaskini niezwykle bogatej w fantastyczne formacje wapienne. Znajdują się tutaj jedne z największych stalaktytów długości 6 m i wadze 2,5 tony. Następnie zwiedzamy Ruakuri Cave, do której schodzi się głębokim szybem po spiralnych schodach. Trasę długości 1,6 km pokonujemy z otwartymi ustami, zachwyceni otaczającymi nas stalaktytami i stalagmitami, podziemnymi rzekami i wodospadem. Tutaj pierwszy raz napotykamy słynne glowworm – niezwykłe robaczki ze świecącymi na niebiesko-zielono odchodami na końcach długich jedwabnych nici. Światło, które wydzielają służy do przyciągania innych owadów, które stanowią pożywienie dla owych świetlików. W ciemnej jaskini widok jest wprost niezwykły. Najsłynniejszą pod tym względem jest jednak Glowworms Caves, gdzie całe kolonie robaczków tworzą istną drogę mleczną. Jaskinię w dużej mierze zwiedza się w łódce płynąc podziemną rzeką, co dodatkowo nadaje efekt niezwykłości i dostarcza lekki dreszczyk emocji. Z Waitomo jedziemy do Auckland, które mijamy bez zatrzymywania się i udajemy się na północ do Orewy. Duże wrażenie robi przejazd przez położony 43 m nad poziomem wody Harbour Bridge, efektowny most długości 1020 m łączący Auckland z North Shore. Kilkanaście kilometrów dalej zjeżdżamy z autostrady, która na odcinku 38 kilometrów zamienia się w jedyną płatną drogę w Nowej Zelandii, z bynajmniej niewygórowaną ceną 2 NZD za samochód osobowy. Płatność odbywa się elektronicznie, kamery odczytują rejestrację przejeżdżanego pojazdu, a kierowca ma 3 dni na wniesienie opłaty przez Internet, telefonicznie lub w specjalnym automacie na parkingach po obu końcach autostrady. My tymczasem zatrzymujemy się na nocleg w Orewie – na parkingu przy plaży na końcu małego miasteczka. Nazajutrz czaimy się kilka godzin pod Mc Donaldem podczepieni do darmowego WiFi, przeglądając głównie informacje na temat Japonii. Na szczęście lotnisko w Osace nie ucierpiało i działa, więc z powrotem raczej nie powinno być problemów. Po południu przenosimy się jeszcze bardziej na północ do Snells Beach. W bardzo ciepłej morskiej wodzie zażywamy kąpieli i wylegujemy się na skalnych półkach wychodzących głęboko w morze. I tak na błogim lenistwie mija nam cały dzień. Rano ze Snells Beach wracamy w stronę Auckland i zatrzymujemy się w Devonport, półwyspie oddzielonym od Auckland wspomnianym wcześniej Harbour Bridge. Na początek udajemy się na niewielkie wzniesienie Mount Victoria (87 mnpm), z którego roztacza się doskonały widok na city. Potem obiad i lody w okolicy portu promowego i przenosimy się do Muzeum Marynarki Wojennej (wstęp wolny). Dość ciekawie zrobione wystawy pokazują modele statków, mapy, medale, uzbrojenie, zdjęcia z operacji wojennych, w które zaangażowała się Nowa Zelandia oraz zawiłości związane z próbami nuklearnymi na Pacyfiku. Późnym popołudniem przenosimy się na plażę sąsiadującą z Woodall Park. Postanawiamy też tutaj zanocować, bo miejsce wydaje się być idealne do spania: duży parking z toaletami (niestety zamykanymi na noc) i prysznicami. Zaliczamy też tutaj ostatnią kąpiel w morzu tej zimy, tzn. lata… Nieco brutalnie wybudzeni przez kosiarki ekipy koszącej trawniki, wstajemy i zaczynamy pakowanie naszego dobytku. Do tej pory mieliśmy wszystko porozrzucane tematycznie po całym aucie, teraz musimy to upchać do naszych plecaków. Jeszcze tylko delikatna kosmetyka w środku pojazdu, uzupełnienie baku i ruszamy do Auckland. Tutaj trochę bez celu snujemy się po znanej nam okolicy i sklepach, kupując ostatnie pamiątki i prezenty dla znajomych. Następnie ruszamy w kierunku lotniska do naszej wypożyczalni. W Apexie sprawdzają tylko czy samochód jest zatankowany do pełna, nie ma jakichś wgnieceń i pęknięć na szybie, po czym zawożą nas na lotnisko. Tutaj też musimy odbębnić kilka godzin w oczekiwaniu na odlot, wreszcie wzbijamy się w powietrze rzucając ostatnie tęskne spojrzenia na ten uroczy i piękny kraj. W Osace panuje straszny chaos, okazuje się, że Lufthansa z uwagi na kłopoty z paliwem w Japonii przeorganizowała swoje loty i mamy dodatkowe międzylądowanie w Seulu. W dodatku nasz lot zostaje przesunięty o 2 godziny. Wiadomo już, że nie zdążymy na samolot do Krakowa, więc próbujemy przebukować bilety na jakiś późniejszy lot, w miarę możliwości do Pyrzowic. Mimo zapewnień obsługi japońskiej, że tego dokonała, na miejscu we Frankfurcie okazuje się, że zrobiła to połowicznie, tzn. Asiula ma rezerwację, a ja nie. Ale tu dokonuje się nieoczekiwany zwrot sytuacji, gdyż samolot do Pyrzowic z uwagi na warunki atmosferyczne zostaje odwołany, a my zostajemy skierowani po odbiór voucherów żywieniowych i hotelowych. Po dobrej godzinie biegania po całym lotnisku, załatwiamy wreszcie wszystkie niezbędne formalności i lądujemy w jakimś hotelu pod Frankfurtem. Nazajutrz rano, po śniadaniu jedziemy na lotnisko (wszystko opłacone przez Lufthanse), a z racji tego, że mamy 6 godzin do odlotu, pakujemy się w podmiejską kolejkę, którą docieramy do centrum miasta. Tutaj zwiedzamy mało ciekawe centrum i nieco przemarznięci wracamy z powrotem i odprawiamy się do lotu. Po 56 godzinach od wylotu z Auckland wreszcie docieramy do Katowic, które witają nas wielką śnieżycą i powrotem zimy. strona 1 | 2 | 3 | 4 | 5 Każdy, kto oglądał i jest fanek filmów o Hobbitach, a mowa tu o Władcy pierścienia oraz Hobbicie będzie marzył o zobaczeniu na własne oczy rodzimych krain tych niezwykłych postaci. Nic dziwnego, skoro sceny kręcone były w jednym z najbardziej dziewiczych, a jednocześnie cywilizowanych krajów świata – Nowej Zelandii. Miejsce to można spokojnie nazwać zielonymi płucami naszego świata ze względu na ogromne połacie zieleni, bujną roślinność i mnóstwo zielonych dolin. Po długim locie docieramy Kia Ora, gdzie ruszamy po samochód, którym jedziemy do Auckland – najludniejszego miasta Nowej Zelandii. Tu zobaczymy strzeliste budynki, szklane wieżowce i starannie urządzone place zieleni w miejscach publicznych. Wszędzie na ulicach rosną palmy. Trzeciego dnia ruszamy na Półwysep Coromandel. Cudowne widoki, nieskazitelne plaże, bujna zieleń, urokliwe zatoczki czy piękne deptaki z ogrodami to tylko część wspaniałości, które czekają w tym miejscu na podróżników. Zachwycające złote plaże, na których można bez końca podziwiać wschody i zachody słońca. Kolejnego dnia zwiedzamy Rotorua – krainę gejzerów. Nowozelandzkie gejzery są niesamowite, woda w nich jest wprost turkusowa. Charakterystyczny styl architektoniczny budynków i elementy kultury Maorysów zachwycają. Tutaj można dowiedzieć się nieco więcej na temat rdzennych mieszkańców Nowej Zelandii, a także na własne oczy podziwiać taniec maoryski i spróbować tradycyjnego dania tej grupy etnicznej. Kolejnego dnia zwiedzamy miasto Napier, leżącego w Zatoce Hawke’a. To stolica stylu art-deco. Jest to styl w sztuce i architekturze, który zyskiwał na uznaniu w początkach XX w i stanowił reakcję na sztukę secesyjną. W Napier szeregi przydrożnych kamieniczek są naprawdę urzekające. Dzień szósty przenosi nas do stolicy kraju, Wellington. Jest to bardzo nowoczesne miasto, w którym możemy zobaczyć piękny port. Jednak w tym miejscu każdy fan opowieści o magicznym pierścieniu musi odwiedzić The Weta Cave, gdzie można podziwiać modele i figury postaci z planu filmowego. Przez chwilę można poczuć się, jak bohater serii. Poza tym, warto wybrać się do Muzeum Narodowego Nowej Zelandii. Następne dwa dni to początek nowej przygody, gdy po oddaniu wypożyczonego auta w porcie wraz z promem odpływamy, żegnając Wyspie Północną. Przed nami rozpościera się widok na port w Picton i region, słynący z winnic – Marlborough. W porcie odbieramy nowe auto i ruszamy ku Nelson. To zaciszne miasto, w którym koniecznie trzeba wybrać się do kolonii fok (Kaiteiriati; dopłynąć można wodną taksówką) oraz Parku Narodowego Abela Tasmana. Warto też wybrać się w rejs po zatoce, choć nie jest to tanie, widoki będę niezapomniane. Dalej ruszamy wzdłuż wybrzeża ku miejscowości Punakaiki, która zapiera dech w piersiach ze względu na naturalne formacje wapienne, niesamowite klify i cudowne widoki. Można na własne oczy zobaczyć Pancake Rocks – dumę Punakaiki – wapienne formacje sprzed 30 milionów lat i naprawdę warto. Widoki niezapomniane i niepowtarzalne! Warto wybrać się na wycieczkę po jaskiniach z przewodnikiem. Przy kolejnym przystanku zmieniamy diametralnie klimat na lodowcowy, gdyż Park Narodowy Westland słynie z lodowców. Możemy tu podziwiać, jak ogromne masywy zamarzniętego lodu spuszczają swoje mroźne pasma w głąb lasów deszczowych, docierając niemalże do samego morza. To wręcz nie do opisania, nawet zdjęcia nie są w stanie przekazać piękna tego cudu natury. Dalej dajemy porwać się miastu, które nigdy nie śpi – Queenstown. To miasto nie zna strachu i słynie z ekstremalnych atrakcji. Warto wybrać się na jedną z najbardziej stromych kolejek linowych na świecie. Widoki przecudowne, a dodatkowo mocny dreszcz adrenaliny gwarantowany. Dla fanów Tolkiena obowiązkową atrakcją jest udanie się szlakiem filmowych plenerów, na których kręcone były sceny batalistyczne z trylogii Władcy Pierścieni. W drodze do Dunedin zatrzymujemy się w Zatoce Milforda i na własne oczy widzimy żywcem wyjęty z pocztówek szczyt Mitre Peak. Dunedin przenosi nas w szkockie klimaty, zwane szkocką stolicą Nowej Zelandii, zostało założone przez kolonizatorów ze Szkocji. Charakterystyczne budowle, bogate dziedzictwo kulturowe i historyczne to tylko nieliczne atrybuty tego miasta. Miłośnicy zwierząt muszą wybrać się do kolonii pingwinów i albatrosów, które zdecydowanie skradły nasze serca. Na końcu zwiedzamy średniowieczne Christchurch z malowniczymi brzegami rzeki Avon, by kolejnego dnia wyruszyć w drogę powrotną do domu. Nowa Zelandia uznawana jest za jeden z najpiękniejszych krajów na świecie, a na pewno z najwspanialszymi, oszałamiającymi krajobrazami. Są tu ośnieżone góry, bajkowe doliny, pięknie usytuowane jeziora, rwące rzeki, dzikie lasy. 10 Zobacz galerię Thinkstock Trudno się dziwić, że Peter Jackson wybrał to właśnie miejsce do ekranizacji książek Tolkiena. Dzięki "Władcy Pierścieni" i "Hobbitowi" Nowa Zelandia przeżywa turystyczny boom, a świat odkrywa ją na nowo. Tolkienowscy bohaterowie występują nawet w filmach instruktażowych Air New Zealand. Niedawno na ekranach kin gościliśmy "Hobbit: Pustkowie Smauga" - prezentujemy galerię plenerów Nowej Zelandii, które można podziwiać w filmie. 1/10 Nowa Zelandia Thinkstock Po kilku latach od premiery słynnej trylogii reżyser Peter Jackson postanowił powrócić wraz z „Hobbitem” do fantastycznej krainy Śródziemia, a Nowa Zelandia ponownie użyczyła filmowi swoich zapierających dech w piersiach widoków. 2/10 Matamata Thinkstock To wioska, w której kręcone były zarówno sceny do "Władcy Pierścieni", jak i trzech części "Hobbita". Ukształtowanie terenu (liczne, niewielkiej wysokości pagórki) i dużo zieleni sprawiło, że miejsce to było wprost idealną lokalizacją do zbudowania Hobbitonu, czyli wioski zamieszkałej przez Bilba, Froda i resztę hobbitów. Po zakończeniu zdjęć do filmu pozostawiono „domki” hobbitów jako atrakcję turystyczną. 3/10 Rzeka Pelorus Thinkstock Pelorus zostało wybrane do filmowania scen ucieczki krasnoludów w beczkach w dół rzeki. Stephen Hunter, grający w "Hobbicie" rolę Bombura stwierdził, że był to jego ulubiony dzień na planie. Turyści także mają okazję przeżyć podobną przygodę – można wziąć udział w spływie kajakowym, a dla osób mniej spragnionych wrażeń organizowane są grupowe spacery wzdłuż rzeki. 4/10 Jezioro Pukaki Thinkstock Przy polodowcowym jeziorze Pukaki kręcono sceny z fikcyjnego miasta Esgaroth i Gór Mglistych. Jest to doskonałe miejsce do spacerowania, wędkowania i jazdy na rowerze, a widok położonego nieopodal ośnieżonego szczytu Cook czyni krajobraz jeszcze bardziej magicznym. W okolicy jest wiele miejsc, w których można wynająć domek i spędzić parę relaksujących dni na zwiedzaniu okolicy. 5/10 Wybrzeże Nelson Thinkstock Nelson, najbardziej słoneczny region Nowej Zelandii, stanowił tło dla wielu scen w "Pustkowiu Smauga". Poszczególne ujęcia były kręcone na terenach prywatnych, ale pozostała część wybrzeża (wraz z widokiem na piękną Złotą Zatokę) przypomina lokalizacje z filmu i jest udostępniona zwiedzającym. 6/10 Ruapehu i Turoa Shutterstock Aktywny wulkan Ruapehu o wys. prawie 2800 m odgrywa w "Hobbicie" rolę Samotnej Góry. Pokryty jest stałą pokrywą śnieżną i znajdują się tu dwa słynne ośrodki narciarskie - Turoa i Whakapapa. W kraterze znajduje się stale parujące jezioro, od którego wywodzi się nazwa wulkanu (w języku maoryskim Ruapehu znaczy Wybuchające Jezioro). Obszar ten znany jest również z ciekawie położonych tras rowerowych i szlaków turystycznych, uznawanych za jedne z najpiękniejszych na świecie. 7/10 Queenstown Thinkstock To jedna z najbardziej malowniczych lokalizacji, które będzie można podziwiać w "Pustkowiu Smauga". Z czoła doliny rozciąga się widok na szereg wysokich wodospadów stworzonych przez lodowiec Earnslaw Burn. To tutaj kręcono dalszą część wyprawy Bilba i jego kompanów po opuszczeniu Rivendell. Z kolei Arkadia Station – gospodarstwo nieopodal Queenstown – odgrywało w filmie rolę domu Beorna. Queenstown to raj dla narciarzy i snowboardzistów, ale przede wszystkim dla miłośników sportów ekstremalnych: można uprawiać tu skoki na bungee i ze spadochronem, kolarstwo górskie, rafting czy loty paralotnią. 8/10 Waitomo Thinkstock Wapienne jaskinie Waitomo to miejsce wielokrotne wykorzystywane w "Hobbicie". Nietypowe formacje skalne i okoliczne dzikie lasy stały się doskonałą lokalizacją do scen wędrówki naszej kompanii w pierwszej i drugiej części filmu. Powstały tu również takie sceny jak atak orków czy przyjazd Radagasta. Waitomo zasłynęło niezwykłą gościnnością okolicznych mieszkańców – w trakcie kręcenia zdjęć część z nich opuściła swoje domy i pozwoliła w nich zamieszkać ekipie filmowej. Waitomo, nazywane jaskiniami świecących robaczków, są lokalną atrakcją turystyczną ze względu na larwy muszek, które zwisają ze stropu na cienkich, świecących pajęczynach i rozświetlają całe wnętrze. Na miejscu można wykupić wycieczkę z Tane Tinorau, wodzem miejscowych Maorysów, który oprowadza chętnych po jaskiniach. 9/10 Park Narodowy Fiordland Thinkstock Park Narodowy Fiordland to miejsce, w którym powstała scena ucieczki Bilba i krasnoludów na grzbietach orłów, były tu także kręcone niektóre ujęcia z "Władcy Pierścieni". Fiordland to przede wszystkim dzikie wodospady i – jak sama nazwa wskazuje - fiordy. Na terenie parku biegnie Milford - najsłynniejszy szlak turystyczny Nowej Zelandii. Jest długi na ponad 50 km i przebiega wśród gór, wodospadów i lasu deszczowego. W trakcie sezonu Szlakiem Milford może przejść 90 turystów dziennie (40 indywidualnych i 50 z przewodnikiem). 10/10 Pole Twizel Thinkstock Jego magia została uchwycona w kilku scenach "Hobbita", ale widzowie mogli je podziwiać przede wszystkim w scenie bitwy na Polach Pelennoru – największej batalistycznej scenie z trzeciej części "Władcy Pierścieni". Okoliczne jeziora (Ohau i Benmore) i piękna pogoda przyciągają tu głównie wielu wędkarzy. Data utworzenia: 1 kwietnia 2014 14:40 To również Cię zainteresuje Masz ciekawy temat? Napisz do nas list! Chcesz, żebyśmy opisali Twoją historię albo zajęli się jakimś problemem? Masz ciekawy temat? Napisz do nas! Listy od czytelników już wielokrotnie nas zainspirowały, a na ich podstawie powstały liczne teksty. Wiele listów publikujemy w całości. Znajdziecie je tutaj.

śladami władcy pierścieni nowa zelandia